Bieg Ultra Granią Tatr

Bieg Ultra Granią Tatr

Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest być przegranym już na linii startu i walczyć nie o bycie w czołówce, a o samo ukończenie zawodów? Czy wystartowałbyś w zawodach wiedząc, że szanse na ukończenie masz mniejsze niż 50%, a od samej linii startu przez cały bieg będziesz miał towarzysza w postaci bólu? To tak słowem wstępu czym był dla mnie tegoroczny start w BUGT, czyli Biegu Ultra Granią Tatr… Ale spokojnie, nie marudzimy, bo to historia z happy endem.

Jak szóstka w totka

BUGT to zawody biegowe na dystansie ok. 71km, gdzie przewyższenia wynoszą ok +5000 m/- 4900m, gdyż biegniemy po górach i to nie byle jakich, bo po naszych pięknych Tatrach. Bieg organizowany jest co 2 lata i aby wziąć w nim udział nie wystarczy tylko opłacić wpisowego w wysokości bagatela 380pln, ale także należy zebrać odpowiednią liczbę punktów kwalifikacyjnych z innych biegów i mieć szczęście w losowaniu. Jak zapewne dobrze wnioskujecie szanse na start są dość niewielkie. Mi się udało i stwierdziłem, że nie ma siły bym się tam nie pojawił, ale jak to mówił Woody Allen „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.” I tak też stało się w moim przypadku.

Pechowa kontuzja

O tym, że udało mi się dostać na listę startową wiedziałem już od lutego, a to znaczyło, że do sierpnia była jeszcze masa czasu na przygotowanie formy. Wcześniej planowałem starty kontrolne takie jak 120 km na Maderze czy treningowo kilka maratonów. Pech chciał, że pojawiła się kontuzja, a ja zamiast zareagować na pierwsze jej objawy jeszcze bardziej ją pogłębiłem, co doprowadziło do naderwania przyczepu mięśnia przewodzicieli. Czym jest ta kontuzja? W skrócie bolało podczas każdego kroku, o bieganiu nie wspominając. Dodatkowo ryzykowałem zerwaniem całkowitym, co wyłączyłoby mnie z chodzenia na 6 miesięcy.

Termin biegu zbliżał się nieubłaganie, kontuzja nie chciała odpuścić i nadeszła pora, by podjąć decyzję czy jedziemy na bieg, czy jednak odpuszczamy. Postanowiłem zaryzykować (wiem, głupie) i wystartować. Przez 4 miesiące poprzedzające start nie uprawiałem żadnej aktywności fizycznej. Wręcz roznosiło mnie od środka, ale nie chciałem pogłębiać kontuzji. Dodatkowo w tym czasie dołączyła rehabilitacja, która miała przyśpieszyć regenerację.

Zakopane dzień przed startem

Dzień przedstartowy to czas na odbiór pakietu startowego, spakowanie plecaka biegowego i przede wszystkim odpoczynek. Odbiór pakietów startowych odbył się szybko i sprawnie. Zawartość pakietu sama w sobie szału nie robiła, ale niczego więcej tak naprawdę nie potrzebowałem: numer startowy, chusta, magazyn ultra, smycz, produkty do prania odzieży technicznej, mapa biegu i kilka ulotek. Osoby przyzwyczajone do biegów ulicznych zapewne zapytają: a gdzie koszulka? Tej niestety nie było, ale była możliwość jej zakupu za ok. 80 pln (drogo).
Z odebranymi pakietami udaliśmy się do kwater celem przygotowania plecaka biegowego. Regulamin biegu wymusza trochę sprzętu obowiązkowego, natomiast pozostałe rzeczy to wybór indywidualny każdego z biegaczy.

Lista rzeczy obowiązkowych

Każdy uczestnik, podczas całego biegu, zobowiązany jest do posiadania (zgodnie z regulaminem):

  • plecaka lub nerki biegowej mieszczącej CAŁY SPRZĘT OBOWIĄZKOWY,
  • pojemnika na wodę o pojemności przynajmniej 1 litra (sugerujemy mieć 2 litry płynów na każdy odcinek),
  • latarki czołówki wraz z dobrymi bateriami,
  • włączonego i naładowanego telefonu komórkowego (z roamingiem),
  • dowodu osobistego lub ważnego paszportu,
  • folii NRC o wymiarach przynajmniej 140 x 200cm,
  • czapki lub chusty,
  • rękawiczek(z zakrytymi palcami),
  • kurtki wiatroodpornej z długim rękawem (może być bez kaptura),
  • gotówki w wysokości 20zł,
  • bandaża elastycznego i opatrunku jałowego,
  • potwierdzenia posiadania opłaconego ubezpieczenia obejmującego akcję ratowniczą na Słowacji (na dwa dni 19 i 20 sierpnia 2017r.),
  • numeru startowego (przypięty z przodu, na piersi lub w pasie, zawsze widoczny!) – dostarczony przez organizatora,
  • mapy trasy – dostarczona przez organizatora.

Brak którejkolwiek rzeczy z listy obowiązkowej w trakcie zawodów (od startu do mety) skutkuje dyskwalifikacją zawodnika lub przyznaniem kary czasowej. Wyjątek stanowi wydanie gotówki na trasie. Na odprawie w przeddzień zawodów zostaje ogłoszona ostateczna lista sprzętu obowiązkowego. W razie bardzo złych prognoz niektóre części wyposażenia zalecanego stają się obowiązkowe.

Wyposażenie zalecane:

  • kurtka wodoszczelna z kapturem – obowiązkowa w razie bardzo złych prognoz,
  • druga warstwa z długim rękawem (np. cienki polar) – obowiązkowa w razie bardzo złych prognoz,
  • długie spodnie wiatroodporne – obowiązkowe w razie bardzo złych prognoz,
  • kije trekkingowe (teleskopowe lub jednoczęściowe). Wolno ich używać od Schroniska w Dolinie Chochołowskiej (od 8 km trasy). Na starcie kije muszą być przymocowane do plecaka lub nerki, grotami na dół.

Ps. Na odprawie okazało się, że pogoda nas nie będzie rozpieszczać, więc wyposażenie zalecane okazało się obowiązkowe.
Ps2 Oprócz wymienionego miałem ze sobą jeszcze składany kubek ELBRUS, kilka batoników, chusteczki higieniczne, stoperan (awaryjnie – nauczony po przygodzie na Maderze).

Pakujemy plecak, jemy i spać! Pobudka dość wcześnie, bo start o godzinie 4:00, a od godziny 3:15 przed wpuszczeniem w strefę startową zaczynają weryfikować sprzęt obowiązkowy.

Odliczanie czas zacząć…

Weryfikacja obowiązkowego sprzętu przebiegła dość sprawnie w moim przypadku, więc szybko przeszedłem za barierki i była okazja porozmawiać ze znajomymi. Jeden bieg, a tyle znajomych twarzy. Osoby, które wiedziały o mojej kontuzji, pytały czy wiem na co się piszę i czy wiem czym ryzykuję? Wiedziałem, oj wiedziałem i plan był jeden. Jeśli uda się dotrzeć w limicie czasu do Hali Ornak to nie odpuszczam i lecę dalej, jeśli się nie uda to widocznie tak miało być, ale sam z trasy nie zejdę.

Czekamy na linii startu w dolinie Chochołowskiej, zaczyna się odliczanie, zapalamy czołówki. Tradycyjnie następuje wymiana „żółwików” i przybijanie piątek po czym ruszamy. Ruszamy dość żwawo, a może tak mi się tylko wydaje- w końcu nie biegałem od ponad 4 miesięcy. Droga jest prosta, choć pod delikatnym nachyleniem, achillesy dość szybko zaczynają dawać o sobie znać i już po kilku kilometrach wiem, że będzie zabawnie, ale prę do przodu.

Jak mi brakowało biegania!!!

Cieszę się jak dziecko, a w głowie kołacze tylko jedna myśl: by pachwina (kontuzja) pozwoliła ukończyć bieg. Na razie nie jest źle. Zaczyna się rozjaśniać, wstaje świt … coś pięknego! Przede mną spora grupa osób, ale co pocieszające sporo osób też za mną, więc nie jest źle.

Czeka nas pierwsze mocniejsze podejście pod Grzesia (Grześ 1652m), zaczyna wiać, więc zakładam kurtkę. Podchodzimy i wydaje mi się, że wieje coraz mocniej. Kolejny krok i wcale mi się jednak nie wydaje- WIEJE HALNY!. Pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego, wiało tak mocno, że podniesione kijki wyrywało z rąk, czapki zrywało z głów, a aby zaczerpnąć powietrza trzeba było odwrócić głowę (nie, nie żartuję). Może i ważę tyle co zdrowy kurczak, ale wiatr był w stanie przewrócić moje 73-kilogramowe ciało i to wcale nie było miłe. Cieszyłem się, że nie byłem blisko krawędzi, bo mogłoby nie być zabawnie. O biegu nie było mowy. Każdy stawiał krok za krokiem, walcząc o każdy metr. Część dziewczyn chowała się za plecami kolegów, którzy choć trochę osłaniali je od wiatru. Każdy czekał, kiedy to wreszcie się skończy. Każdy wiedział, że oby do Wołowca (Wołowiec 2063m), stamtąd w dół i powinno być lepiej. I tak też się stało.

Jakoś udało mi się przetrwać najgorsze, choć kosztowało to sporo sił (a z tego co widziałem jednego z zawodników kosztowało też kurtkę, którą wiatr zerwał z plecaka i poniósł ze sobą, innego zaś – czapkę i mapę).

Hala Ornak

Biegniemy w dół, a ja czuję, że jednak kontuzja o mnie nie zapomniała i boli, nawet bardzo boli, ale nie marudzimy. Zaciskam zęby i ciśniemy dalej. Oby do Hali Ornak.

Hala Ornak – 25km trasy przywitała nas punktem odżywczym. Łapię szybko kilka ciastek, zapijam Colą, uzupełniam plecak wodą i znów jem ciastka (zgłodniałem). Rozmowa z kolegą Rafałem, który mówi, że rezygnuje i pyta czy ja też. Podobno mamy małe szanse, by zmieścić się w limicie czasu na kolejnym punkcie kontrolnym i wyruszenie teraz to tylko strata naszego czasu, ale ja jestem uparty i twierdzę, że ruszam dalej. Trudno, co ma być to będzie, ale sam nie zejdę z trasy! Kolejny przystanek, który mnie czeka to Schronisko Murowaniec.

Zmieścić się w limicie

O biegu nie ma mowy – ból pachwiny jest tak duży, że kiedy zaczynam zbiegać łzy same cisną mi się do oczu. Najchętniej bym usiadł na skale i to wszystko zostawił, ale przecież tak łatwo się nie poddam. Więc noga za nogą idę do przodu. O wietrze już nie ma mowy – teraz jest istna patelnia. Grzeje niemiłosiernie i choć piję co chwila to ciągle chce mi się więcej i więcej. Po drodze mijam kilku zawodników, którzy chwilę później mijają mnie. Takie przetasowanie jest normalne na biegach ultra, przy każdym mijaniu motywujemy się nawzajem do dalszej walki. Krok za krokiem i byle do Kasprowego, bo stamtąd to już z górki. Na trasie porozmieszczani są sędziowie, którzy dbają o nasze bezpieczeństwo i zabezpieczają trasę w trudnych fragmentach. Mam to szczęście w nieszczęściu, że większość z nich to moi znajomi z biegów i za każdym razem, kiedy ich spotykam to albo mnie opierniczają, że się ociągam, albo każą przyśpieszyć, bo inaczej nie zmieszczę się w limicie czasu i zabiorą mi numer startowy.

W drodze na Kasprowy mijamy turystów, każdy z uśmiechem nam kibicuje. Ja też przylepiam uśmiech do twarzy i staram się wyglądać na niezmęczonego. Idąc dalej, spotykam koleżankę i to z nią pokonuję ostatnie fragmenty trasy do Schroniska Murowaniec. Jej plan zakłada, że jeśli nie dotrzemy do Schroniska Murowaniec z zapasem ponad 30 min przed limitem, to nie idzie dalej. Ja stwierdziłem, że jeśli dotrę w limicie, to nic mnie nie zatrzyma.

Zbiegamy w dół i gadamy, nie śpieszymy się. Po cichu liczę, że może jednak nie zdążę, skrócę te męki i zakończę bieg na tym punkcie kontrolnym. Na ok. 500 m przed Schroniskiem wolontariusze informują, aby się pośpieszyć, bo zostało 8 minut do limitu. Tu moje mocne zdziwienie, bo według moich wyliczeń powinienem mieć ich jeszcze ponad 18. Cisnę ile mam sił w nogach, wpadam do punktu i okazuje się, że zdążyłem.

 

Burza

W punkcie sporo zawodników i kibiców. Część zawodników rezygnuje w tym miejscu. Ja siadam na chwilę, biorę zupę pomidorową do jedzenia i daję bukłak do uzupełnienia wodą. Pada pytanie czy idę dalej. Skłamałbym, gdybym powiedział, że chcę, ale pytam, czy jest szansa dotrzeć do kolejnego punktu w limicie. Wolontariusz twierdzi, że jeśli przycisnę to powinno się udać. Nie chcę tracić czasu, zakładam plecak i ruszam. Koleżanka zostaje na punkcie. Po pokonaniu ok. 1 km zaczyna grzmieć, czyli zbliża się burza. Przede mną widzę kilku zawracających zawodników: mijając mnie, chcą mnie przekonać, abym wracał z nimi, bo nie ma szans bym w deszczu dotarł w limicie do kolejnego punktu. Jednak ja z uśmiechem zakładam kurtkę przeciwdeszczową na siebie i mówię, że i tak spróbuję. Zaczyna padać. Duże, ciężkie krople uderzają, mgła zasłania szczyty- widać zaledwie na kilka metrów do przodu, ale może to i dobrze, przynajmniej nie mam świadomości tego, co mnie czeka. A czeka podejście pod Krzyżne (Krzyżne 2112m). Jest stromo, bardzo stromo. Deszcz sprawia, że kamienie usuwają się spod nóg i każdy krok trzeba stawiać bardzo rozważnie. Mam wrażenie, że ciągle stoję w miejscu i że nawet ślimaki pod górę poruszałyby się szybciej niż ja, ale brnę do przodu. Na szczycie panowie z TOPR mówią, aby uważać przy zejściu, bo jest bardzo ślisko i że jak się pospieszę to powinno się udać.

Naładowany pozytywną energią, że najgorsze już chyba za mną ruszam w kierunku Doliny Pięciu Stawów Polskich. Przez pośpiech zapominam o rozwadze, chwila nieuwagi i zjeżdżam na tyłku w dół. By wyhamować łapię kępy trawy. Oj cieplutko mi się zrobiło, ale wyhamowałem. Teraz już rozważniej ruszam w dół. Deszcz przestał padać, więc nie jest źle, ale kamienie nadal są śliskie, więc o szybkim biegu mogę zapomnieć. Zmęczenie i ból pachwiny dają o sobie znać. Mam dość, ale wiem, że powinno się udać. Na trasie kolejni wolontariusze krzyczą do mnie patrząc na zegarek, że jeśli teraz zacznę biec to powinno się udać dotrzeć w limicie do Wodogrzmotów Mickiewicza (ostatni punkt kontrolny), ale nie mogę się zatrzymywać i przy schronisku mam nie tracić czasu tylko krzyknąć swój nr startowy i lecieć dalej. Tak też robię. Ból jest potworny i czasami jak źle postawię nogę mam ochotę krzyczeć, ale biegnę, ile tylko mam sił. Przy schronisku krzyczę swój nr i nie zatrzymując się ruszam dalej. Trasa jest mi znana, bo nie raz pokonywałem ją jako turysta. Biegnę w dół, po drodze mijając turystów, każdy krzyczy, że już niedaleko, że dam radę i że nie widać, abym był zmęczony (to miłe z ich strony, choć wiem, że kłamią).

Biegnę w dół i po drodze mijam turystów z parasolką i piwem w ręku. Uśmiecham się w duchu, bo nie wiem już, kto z nas jest większym idiotą: ja biegający po górach czy oni – idący w góry w deszcz i pijący piwo (nie mi osądzać, ale mam nadzieję, że puszkę od piwa doniosą i wyrzucą w schronisku, nie na trasie).

Ostatni punkt

Ostatnie metry i już słyszę ludzi z punktu kontrolnego. Wpadam na punkt, uzupełniam wodę, szybki telefon do mojej Moniki z informacją, że żyję i będę na mecie tuż przed limitem czasu i ruszam dalej. Teoretycznie to już końcówka i najtrudniejsza część za nami. Teoretycznie, bo zmęczenie i nadchodzący zmierzch robią swoje. Ostatnie fragmenty trasy są nudne, brzydkie, pełne kałuż. Marzę już tylko, by dotrzeć do mety. Byle do Kuźnic, bo stamtąd to już chyba ok. 2 km i meta.

Docieram do Kuźnic, cieszę się jak dziecko. Wiem, że dam radę ukończyć, choćbym miał się czołgać do tej mety. Wyciągam telefon, dzwonię z pytaniem czy Monika już wyjechała. Okazuje się, że wszyscy czekają na mnie na mecie, więc zaczynam biec. Pachwina boli, deszcz pada, a ja i tak się uśmiecham. Ostatnie metry to doping kibiców. Biegnę jakbym biegł na 10 km, a nie 71 km po górach (a przynajmniej tak mi się wydaje. Przekraczam linię mety! Tak, zrobiłem to! Nie poddałem się, choć to byłoby łatwiejsze. Dostaję medal i idę jeść!

Poza strefą komfortu

Czy było warto? Było, zdecydowanie było! Co prawda teraz do końca roku raczej nie pobiegam szybko, bo mięsień jest w opłakanym stanie, ale bardzo się cieszę, że się nie poddałem! W biegach ultra sprawność fizyczna jest ważna, ale tak naprawdę najważniejsza jest głowa, bo to, że będzie bolało wiedzą wszyscy, którzy stają na linii startu, ale to czy uda nam się pogodzić z tym bólem i wyjść z naszej strefy komfortu zależy tylko od nas.

Mogą Ci się spodobać

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Zgadzam się