Zwykły facet z niezwykłym życiorysem

18 września 2017
Zwykły facet z niezwykłym życiorysem

O sobie mówi: zwykły facet z niezwykłym życiorysem. I chyba trudno byłoby o trafniejszy opis Piotra Pogona. Maratończyk, triathlonista, cyklista, zdobywca najwyższych szczytów, a do tego człowiek o wielkim sercu każdego dnia udowadnia, że diagnoza „rak” nie musi łamać człowieka, a mając tylko jedno płuco można dokonywać niewiarygodnych rzeczy.

Co myśli Pan sobie, kiedy rano patrzy w lustro?

Co ciekawego się wydarzy. I dlaczego te 50 lat tak szybko minęło (śmiech). Staram się zachwycać każdym dniem, każdą chwilą, bo przecież nie będzie już drugiej szansy, żeby je przeżyć.

W takim razie poproszę o receptę: jak zamienić swoje życie w taką niezwykłą przygodę?

Przede wszystkim nie można robić niczego na siłę. Wiele osób chciałoby widzieć efekty natychmiast i od razu robić świetne wyniki, bo inaczej boją się ośmieszenia. A to przecież tak nie działa. Nie od razu zostaje się mistrzem świata, bo trzeba zacząć od malucha, żeby kiedyś wsiąść do czegoś, co ma 200KM i napęd 4×4.

Myślę, że warto też poszukać jakichś autorytetów, wzorów do naśladowania. Ja zaczynając, starałem się uczyć od najlepszych. Niestety w czasach, gdy aktywność stała się modna, w sieci pojawia się sporo samozwańczych mistrzów, specjalistów. Dlatego warto przede wszystkim kierować się rozsądkiem.
Namawiam też gorąco do pozytywnego myślenia. Bo pozytywni ludzie przyciągają innych pozytywnych ludzi, a wtedy nie ma miejsca na czarne myśli.

To wszystko bardzo piękne, ale jak wstać z łóżka, kiedy usłyszało się diagnozę „rak” i najzwyczajniej w świecie nie ma się na to siły?

W raku najważniejszy jest aspekt psychiczny. Choruje tak naprawdę cała rodzina. Jeśli pacjent otoczony jest wsparciem, czułością, miłością – wychodzi z tego. Bo prawdą jest, że miłość pomaga przenosić góry.
Moja koleżanka ostatnio po czwartej chemii przebiegła maraton. Siła tego, co tkwi w naszej głowie, władza i moc, jaką nasze myśli mogą mieć nad ciałem, są niesamowite i nieporównywalnie większe od leków.

A jak to się zaczęło u Pana?

Jako młody chłopak należałem do tych aktywnych. Wszystko dzięki ojcu, który był dla mnie świetnym przykładem i mocno motywował mnie do uprawiania sportu. Zresztą, do dziś tak jest. Ale potem… zostałem biznesmenem, siadłem za biurkiem, wszędzie jeździłem samochodem. Ważyłem ponad 100 kg. Po dosadnych słowach onkologa postanowiłem wziąć się za siebie. Zaczynałem od 1 500 metrów. Potem przebiegłem swój pierwszy półmaraton. Dziś mam za sobą wiele maratonów i Bieg Rzeźnika, czyli 80 km.

Tak się da?

To wybór każdego. Jedni się modlą, inni pracują, a inni są aktywni. Oczywiście nic nie przychodzi od razu. To miesiące ciężkiej pracy, ale nie wolno odpuszczać. Kluczem do sukcesu są z całą pewnością dieta i ruch, bo organizm jest filtrem i bardzo ważne jest, co przez niego przepuszczamy.

Biegł Pan m.in. Lewa Marathon? Bez strachu?

To była niesamowita przygoda. Muszę przyznać, że co chwila szczypałem się w policzek. Człowiek biegnie przez sawannę, między dzikimi zwierzętami. Małpy na drzewach piją porzucone przez biegaczy izotoniki, a co 300 metrów stoją Rangersi Parku Narodowego z bronią gotową do strzału. Mówi się, że to bieg, na którym biegacze sikają najszybciej, bo nikt nie wie, co siedzi w krzakach (śmiech). Kiedy startujesz, jest jakieś 6 stopni, kiedy kończysz – jakieś 40. Punktami nawodnienia opiekują się uniwersytety, a na zakończenie maratonu odbywa się całonocna impreza na sawannie. W tym miejscu jak nigdzie trzeba uważać, by nie przekraczać strefy bezpieczeństwa. Nigdy nie zapomnę, jak razem z kolegą oddaliliśmy się nieco za potrzebą. Stoimy przy krzaczku i w pewnym momencie czuję, jak kumpel mnie szturcha i delikatnie sugeruje, żebym spojrzał w górę. To był jaguar, na całe szczęście chyba najedzony, bo pozwolił nam odejść.

A jak to było z górami?

Góry kochałem od zawsze – od czasów szkolnych obozów wędrownych, harcerskich rajdów i rodzinnych niedzielnych wycieczek. Tatry to najpiękniejsze góry na świecie. Byłem w Alpach, byłem w Himalajach, ale zawsze tęskniłem za szumem potoków, zapachem smreczyny. Kiedy przyszła choroba, spotkałem na swojej drodze Annę Dymną i postanowiłem wziąć udział w wyprawie na Kilimandżaro organizowanej przez jej fundację. Byłem już wtedy po resekcji płuca. Ruszyliśmy w dziewiątkę, na sam szczyt dotarliśmy w piątkę – z niewidomym Łukaszem Żelichowskim, poruszającym się o kulach Krzyśkiem Gardasiem, Kasią Rogowiec, która była po amputacji rąk i Jasiem Melą, który był po amputacji nogi i ręki.

Potem była wyprawa na Elbrus, organizowana przez Fundację Jaśka Meli, wejście na szczyt Mount Kenya, no i Aconcagua…

Nie było łatwo. W Andach wiatr przynosi odłamki skalne, które ranią twarz. Trzeba pić 5 litrów wody dziennie, a człowiek na przemian ubiera się i rozbiera. Ale to też pigułka relacji międzyludzkich. Biwakowanie na dużych wysokościach, czekanie w obozie na okienko pogodowe, granie w karty, rozmowy. Wtedy wychodzi, kto ile jest wart.

Pan chyba często lubi sobie robić takie testy. Bo przecież do tej długiej listy niezwykłych wyczynów nie sposób nie dodać startów w Ironmanie.

Podczas ostatniego startu na etapie pływania wybili mi kilka zębów dolnej szczęki. Połknąłem je potem… na Atlantyku. Ale to właśnie Ironman – szkoła życia, z której wychodzi się już zupełnie innym człowiekiem.

Na swojej stronie napisał Pan, że po pokonaniu 3,8 km płynąc, 180 km na rowerze i ponad 42 km biegnąc nosi w sobie pewność, że kiedy pojawią się w życiu problemy, będzie Pan względem nich jak czołg pośród łanów żyta…

Po ukończeniu Ironmana człowiek zaczyna wierzyć, że nie ma granic, których nie może pokonać. Wystarczy stanąć w strefie finiszu godzinę przed zamknięciem trasy. Wszyscy oklaskują i dopingują najsłabszych uczestników. Tych, którzy przekraczają linię mety słaniając się, na czworaka, ociekając potem zmieszanym z krwią. Ludzi, którzy ledwo żyją, ale ich oczy błyszczą jak nigdy wcześniej, bo udało im się coś, czego podejmują się nieliczni.

Życzymy w takim razie, by jak czołg pokonywał Pan wszystkie przeszkody, jakie pojawią się na drodze.

Dziękuję. Z tym czołgiem to nie radzę przesadzać, bo serce i ludzkie ciepło we wzajemnych relacjach bardzo w sporcie i pasjach pomagają!

Aktywna Redakcja

Jako że nosi nas nieustannie, a głowę mamy pełną pomysłów nie wyobrażamy sobie, by od czasu do czasu do materiałów nie dodać czegoś od siebie. W roli głosu redakcyjnego będziemy zadawać pytania, robić wywiady z inspirującymi ludźmi, informować o ciekawych eventach i tworzyć treści przy współpracy ze specjalistami z danej dyscypliny. Mówiąc krótko: uwielbiamy inspirować, motywować, trenować, zatem możecie mieć pewność, że będzie się działo.

Mogą Ci się spodobać

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Zgadzam się